niedziela, 22 maja 2016

Malec - Szklany Pantofelek: Rozdział 7


Coco Deer:
I tak oto docieramy do Rozdziału 7! Zapraszam w środę, będzie się działo :)

Lelo: 
Już prawie połowa, jestem z nas dumna. Rozdział 7,5 to dzieło naszego życia. Tym czasem uciekając przed waszą reakcją na pewien fragment wyjeżdżam do Grecji. Do zobaczenia za tydzień!


   Zbudził się razem ze wschodzącym słońcem. Promienie przedzierające się przez nie zasłonięte okna zalewały pokój czerwonawym blaskiem. Jedynymi dźwiękami, które dochodziły, zakłócając ciszę absolutną, były dwa oddechy i dwa bijące równo serca. Leżał wtulony w śpiącego, z jedną ręką pod głową Alexandra, a drugą przełożoną przez jego klatkę piersiową tak, że ich dłonie się stykały.
 Alec oddychał spokojnie, pogrążony we śnie. Jego kruczoczarne włosy tworzyły mroczną aureolę, a długie rzęsy muskały policzki spod zamkniętych powiek. Pachniał drzewem sandałowym i perfumami, które kiedyś podarował mu Magnus. Twarz, chociaż przybrała senną maskę, wykrzywiona była w delikatnym uśmiechu, zapewne spowodowanym nocnymi marzeniami.
   Czarownik wytężył wzrok, aby dokładniej zapamiętać każdy szczegół tej krótkiej chwili. Być może ostatniej wspólnej chwili, pomyślał z goryczą. Nieważne, jak tego pragnął, czas nie mógł się zatrzymać. Już wkrótce jego Alexander miał być żonatym ojcem gromadki dzieci.
   Alec nie byłby sobą, gdyby małżeństwo nie miało dla niego oznaczać całkowitego oddania i wierności. Wymuszony ślub z obcą kobietą miał oznaczać koniec absolutny, nie tylko związku, ale w ogóle jakichkolwiek spotkań. Dla nich obu widzenie siebie nawzajem byłoby zbyt bolesne.
   Leżał przez chwilę, nie poruszywszy się ani o milimetr, potem jednak przytulił się mocnej do pleców śpiącego. Serce pękało mu z bólu na myśl, że musi go zostawić. Z goryczą wydostał się z plątaniny kończyn i złożył na szyi Nephilim krótki pocałunek.
Krzątając się po pokoju w poszukiwaniu ubrań, które leżały rozrzucone niedbale po wczorajszym wieczorze, spoglądał co chwilę na skąpanego w czernieni promieni słonecznych i otoczonego bielą pościeli. Jego ubrania były w opłakanym stanie, ale kompletnie go to nie obchodziło. Nie pamiętał, czy miał na sobie jakikolwiek krawat, toteż nie znalazłszy nic, co mogło by uchodzić za ten element ubioru, zaprzestał poszukiwań.
   Musiał ewakuować się jak najprędzej, aby jego obecność nie pozostała niezauważona. Nie był pewien, czy po powrocie zastanie Maryse, która także brała udział w przyjęciu.
Alec, gdy go zobaczył, wspominał o uwięzieniu przez Roberta. Tak jak przypuszczał, Inkwizytor po incydencie w Indiach znalazł pretekst, aby go oficjalnie oskarżyć i skazać, odcinając tym samym od swojego syna.
   Błagając w myślach, żeby w głowie Łowczyni narodził się jakiś plan, zerknął ostatni raz w stronę Alexandra, a następnie rozpłynął w fioletowym obłoku. 
 
♥♥♥
 
   Było ciemno. Niebo oświetlały jedynie bladosrebrne gwiazdy oraz księżyc w kształcie półokręgu. W oddali roznosiły się nerwowe odgłosy świerszczy i głośne pohukiwanie sowy. Wszystko to tworzyło iście bajkowy klimat. Siedzieli przytuleni na przeplatanym czerwonym i białym kolorem kocu piknikowy, wpatrując się jednocześnie w ciemnogranatową taflę wielkiego jeziora. Było idealnie. To była ich chwila. Chwila, która według Aleca powinna trwać wiecznie. 
- Alexandrze... - szepnął mu do ucha Magnus, zahaczając lekko wargą o płatek ucha chłopaka, co wywołało przyjemny dreszcz w jego ciele. 
- Hmm? - Nephilim spojrzał w kocie oczy czarownika. Były piękne. Ni to zielone, ni to żółte. Po prostu jakby stworzone przez artystę idealnego. 
   Magnus także się w niego wpatrywał. Jego usta  były lekko rozchylone, jakby planował coś powiedzieć, jednak z tego zrezygnował. Zamiast tego złożył pocałunek na czole Nocnego Łowcy. Alec żałował, że ta chwila trwała tak krótko.
- Nawet nie wiem, jak opisać moja miłość do ciebie... - wyszeptał Magnus. - Z każdym dniem czuję, jakby moje serce biło na nowo. Każda chwila bez ciebie jest dla mnie męczarnią. Chciałbym móc mieć cię na własność... Na zawsze. Kocham cię, Alexandrze Lightwood. - Swój monolog zakończył długim i namiętnym pocałunkiem.
- Też cię kocham, Magnusie - powiedział cicho. - Dobrze, że mój ojciec nie może nam już przeszkodzić. 
   Czarownik uśmiechnął się, aczkolwiek nie był to jego uśmiech. Ten, szalony i opętany różnił się od tego ciepłego oraz serdecznego, należącego do Bane'a. 
   Nagle rzeczywistość zaczęła się zmieniać. Nie siedział już na kocu zewsząd otoczony sielanką, a w ciemnym, szarym pomieszczeniu, lecz co najważniejsze, nie było z nim Magnus. Alec nerwowo rozejrzał się dookoła. W kącie pokoju stał mężczyzna - jak wnioskował po masywnej sylwetce. Oddech chłopaka był cięższy. Serce biło mu szybciej niż wcześniej. 
- Gdzie Magnus? - zapytał przerażony. 
- Nie ma go. - Zaśmiał się tamten. Alec znał ten głos. Robert Lightwood, jego ojciec. 
- Gdzie go zabrałeś?! - Niemalże wykrzyczał te słowa. Nie mógł uwierzyć, że ten posunął się do czegoś takiego. 
- Nie ma go - powtórzył po raz kolejny Robert, jakby powtarzając mantrę. - I co najważniejsze, nie ma ciebie. 
   Dookoła z wolna zaczęły zbliżać się do niego pająki. Próbował je odganiać, lecz było ich coraz więcej. Zaczęły obłazić jego ciało. Weszły mu pod koszulkę, gnieździły się we włosach i nagle... Otworzył oczy. Obudził się z krzykiem.
♥♥♥
 
   Simon Lewis przeciągnął się jak zawsze o poranku. Miał cudowny sen. Wraz z matką i siostrą byli u jednej z ciotek zamieszkującej okolice Chicago. Rodzinny grill, zabawy, wiecznie uśmiechnięty wujek, a wszystko to otoczone złotą, letnią poświatą. Przypomniało mu się dzieciństwo: beztroskie i swawolne. Wtedy nie znał zła. Nie wiedział, że istnieje coś takiego jak wampiry, wilkołaki, Nephilim... Nie znał Podziemnego Świata. Nie istniał Sebastian ani Valentine. Życie wydawało się łatwe i dobre, a już na pewno nie było tak pokomplikowane jak teraz. 
   Westchnął może z uczucia radości, a może z zawodu spowodowanego niemożnością wrócenia do tamtych szczęśliwych czasów. Ponownie zamknąwszy oczy, przewrócił się na drugi bok. Miły zapach połaskotał go po nosie. Uwielbiał woń wody kolońskiej i innych męskich kosmetyków. Zmarszczył czoło. Od kiedy jego perfumy pachniały bryzą morską? Zaraz... 
   Momentalnie otworzył oczy. Pierwszym, co ujrzał, był nagi męski, umięśniony tors, znajdujący się zaledwie dwa centymetry od jego twarzy. Nic dziwnego, że zapach był tak wyrazisty. Nie myśląc o niczym więcej, podniósł się do pozycji siedzącej. 
   Obok niego przykryty niebieskozieloną pościelą leżał, zajmując większą część łóżka, Jace Herondale. Złote włosy chłopaka niczym aureola anioła układały się na ciemnej poduszce, a upatrzone długimi rzęsami powieki pozostawały przymknięte. Twarz Nocnego Łowcy wykrzywiona była w słabym uśmiechu, jakby śniło mu się coś bardzo dobrego. 
Simon zamrugał kilkakrotnie. Co chłopak jego najlepszej przyjaciółki, robił u niego w łóżku...? Nie zastanawiając się nad tym, szturchnął blondyna w ramię. Brak reakcji. Spróbował jeszcze raz. Jace przewrócił się na drugi bok. Jego prawa ręka znalazła się poza powierzchnią łóżka, a druga włożona była pod głową. Simon przewrócił oczami i uderzył go ponownie, ale tym razem zrobił to z podwójną siłą.
- Co, do cholery... - wyburczał chłopak, budząc się, lecz umilkł, kiedy zobaczył wystraszoną twarz Simona. Jego złote oczy na początku wypełnione były szczerym zdziwieniem, jednak później na twarzy chłopaka wykwitł uśmiech. - Co u mojego księcia? - Zaraz... Czy on właśnie mrugnął? 
Lewis popatrzył na niego jeszcze bardziej przerażony niż wcześniej. 
- Jace... Co ty robisz w moim łóżku? - zapytał, jąkając się między słowem moim, a łóżku. Sytuacja była niepokojąca. Dlaczego jego serce chciało wyrwać mu się z piersi? Przecież jeszcze niedawno nawet nie biło...
- Nie pamiętasz? - Jace zrobił smutną minę. W zmierzwionych włosach wyglądał jak mężczyzna z okładki pisma dla nastolatek. - Cicha woda brzegi rwie - westchnął. - Dziki kociak z ciebie nocą- powiedział, przygryzając wargę. 
   Simon przełknął ślinę. Dziki...? Kociak...? Dlaczego nic nie pamięta z ostatniej nocy?  
- Znowu bawiłeś się chloroformem? - zapytał brunet jak najzabawniejszym tonem. Postanowił obrócić całą sytuację w żart. Nie wiedział, co robił po balu, ale co gorsze niektóre z opcji zbyt bardzo mu się podobały. 
- Jeśli chloroform jest metaforą mojej zniewalająco seksownej osoby, odpowiedź brzmi tak. - Uśmiechnął się. 
- Czy my...? - zapytał niepewnie Simon. Nie, to na pewno jakiś kolejny przejaw dziwnego humoru Jace. Nie mogli... Ale dla pewności warto było zapytać. 
- Jasne - powiedział. - A co, nie podobało ci się? Myślałem, że dobrze się bawiłeś. Ja na pewno. - Zaśmiał się i przewrócił oczami. - Simonie Lewisie... - zaczął poważnie - trzeba być totalnym idiotą, żeby uwierzyć w coś takiego. Kiedy następnym razem będziesz chciał ze mną pić, przypomnij, że mam się nie zgadzać. Cholera... Urżnąć się w trupa po dwóch kieliszkach? 
   Brunet spojrzał na niego zmieszany. 
- W przeciwieństwie do innych mam ważniejsze rzeczy do roboty niż picie po kątach - odburknął. - Poza tym, nie wiem, jak mogłem pozwolić ci spać w moim łóżku - powiedział. 
- Każdy w końcu ulega. - Uśmiechnął się po raz kolejny. - Nie wyspałem się. Musiałeś mnie budzić tak wcześnie? Dobranoc - powiedział od czapy i ponownie zanurzył się w turkusowej pościeli. Po kilku sekundach jego oddech zaczął spowalniać, a twarz łagodnieć. Nawet ciągłe powtarzanie przez Simona jego imienia nie pomagało. A może nie chciał tego słyszeć? 
- Dobranoc - mruknął zrezygnowany brunet i śladami tamtego położył się na plecach. Nie mógł jednak zasnąć. Zamiast tego bił się z myślami. Był pewien, że jego policzki mają teraz iście czerwony kolor.
 
♥♥♥
 
   Orzechowe, wiecznie uśmiechnięte i pełne miłości. Tak zawsze wyglądały oczy Sonji Ybarry. Nawet w chwilach zdenerwowania widać było w nich iskry optymizmu. Idealnie oddawały jej naturę. Zupełnie inaczej wyglądała para brązowych tęczówek, które właśnie lustrowały Nitę. 
   Jeśli oczy miały być zwierciadłem duszy, Andora Alvarez byłaby damską wersją Abbadona. Widniejąca w nich niechęć do dziewczyny, poczucie wyższości i swoisty sarkazm przyprawiły ośmiolatkę o dreszcze. Twarz jej nowej macochy przybrała jednak najbardziej sztuczny uśmiech, jaki w życiu widziała. 
- Kochanie, to twoja nowa matka, Andora - powiedział Antonio, uśmiechając się z zakłopotaniem. - Oraz twoje siostry, Gracia i Valencia. 
   Nita zlustrowała obie dziewczyny. Młodsza z nich była dokładną kopia matki. Starsza z kolei uśmiechała się nieśmiało, ale szczerze, na co Nephilim odpowiedziała tym samym gestem. 
Moja nowa rodzina - pomyślała niepewnie. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek będzie w stanie tak określić tych ludzi. Zdecydowanie wolała swoją starą rodzinę. 
Zerknęła w stronę ślubnej fotografii rodziców, stojącej na hebanowej komodzie powyżej poziomu jej wzroku. Biała suknia ślubna i delikatny makijaż kontrastowały z jasnoniebieskimi włosami Sonji, ale były dopasowane do specjalnie dobranego kolorystycznie krawata Anotnio. Taki właśnie był ich związek, niepoprawnie perfekcyjny.
   Jej rodzice tworzyli najpiękniejszą parę świata. Zawsze, gdy słuchała bajek opowiadanych jej na dobranoc, wyobrażała sobie matkę jako księżniczkę i ojca jako księcia ratującego życie swojej wybrance.
   Tym bardziej odstraszył ją widok Andory. Jej matka była niewysoka, miała talię osy, włosy przefarbowane na niebiesko i kilka tatuaży na przedramionach, w tym jeden, który wyglądał jak runa nakładana podczas ceremonii ślubnej Nocnych Łowców. Nephilim z kolei prawie równała się wzrostem z jej ojcem. Jej włosy miały nieokreślony odcień brązu, a sylwetka odzwierciedlała jej skłonność do otyłości.
   Gdy Antonio zaprowadził kobietę i jej córki, aby odpoczęły po podróży, Nita ruszyła do swojego pokoju. Usiadłszy na łóżku, przybrała najbardziej karcącą pozycję, jaką może przyjąć ośmiolatka i czekała na przyjście ojca.
   Wszedł do pokoju bez pukania, mając świadomość, że będzie zmuszony z nią porozmawiać. Został odprowadzony wzrokiem do krzesła usytuowanego vis a vis w stosunku do łóżka. Jej spojrzenie było pozbawione emocji.
- Dlaczego? - zaczęła poważnie. - Byłam szczęśliwa, gdy mi powiedziałeś, że znalazłeś kogoś wyjątkowego. Ale ona? Ona mnie nienawidzi! Patrzy na mnie jak tamte dzieci w Idrysie, jak na odmieńca, półwilkołaka. Opowiadałeś o wyjątkowej kobiecie, pełnej empatii i dobroci, nie o Du'sien! - kontynuowała obrażonym tonem.
- Nito, princesa ... - powiedział, odgarniając pasma opadające na czoło. – Chcę, żebyś była szczęśliwa, bo kocham cię najbardziej na świecie. Ale wiem, że nie dam rady zrobić tego sam. Dios, jakbym chciał, żeby twoja matka tu była. Bez niej nie mogę się odnaleźć, gubię się. A wiem, że jeśli się zagubię, ty zrobisz to razem ze mną, a na to nie mogę pozwolić. Señora Alvarez jest dobrą Nocną Łowczynią i sama wychowuje dwie córki, więc wie, czego najbardziej trzeba dorastającym Nephilim. Daj jej szansę, daj mi szansę odnaleźć się znowu. Przyrzekam, że nigdy, przenigdy nie stanie ci się nic złego.
   Ostatnie słowa wypowiedział, biorąc ją za rękę i patrząc głęboko w oczy. Ostatni raz spoglądał tak na nią, ścierając zły z jej policzków, na kilka tygodni po śmierci Sonji. Tak jak wtedy wtuliła się w niego ufnie, pragnąc uwierzyć, że od tej chwili wszystko będzie dobrze.
♥♥♥
 
   Ojciec wezwał go do siebie późnym wieczorem. Ubrany w garnitur Robert siedział na skórzanym fotelu. Jego ręce skrzyżowanie były na piersi, a noga założona na drugą podrygiwała w nieznajomym dla chłopaka rytmie. Aura panująca w tym pomieszczeniu od zawsze przygnębiała Aleca. Mimo, iż walkę toczyły tutaj odcienie czerwieni i beżu, czuł on, jakby na wszystkie meble nałożona została ciemna peleryna. Ciepłe kolory nie mogły w żaden sposób zakryć mroku i tajemnicy gabinetu ojca. Wchodząc tutaj, nikt nie czuł się bezpieczny. 
    Alexander Lightwood natomiast odczuwał niepokój. Bał się, że Robert jakimś cudem dowiedział się o niechlubnej wizycie Magnusa w ich domu. Nie mówiąc już oczywiście o tym, co działo się w pokoju chłopaka. Dalej pamiętał rozkoszne pocałunki czarownika i jego błyszczące oczy. Tęsknił za nim. 
- Podejrzewasz, po co cię tu wezwałem? - Głos ojca jak zawsze emanował władzą i dramatycznym spokojem.
Alec poczuł ucisk w żołądku. 
- W sprawie balu? - zapytał. Był pewien, że chodziło o wczorajsze przyjęcie. Błagał Razjela, aby tylko nie wypłynął temat jego i Magnusa. 
Robert pokiwał głową. Na twarzy dalej miał kamienną maskę. 
- Zgadza się - rzekł. - Jestem z ciebie dumny, Alexandrze. 
   Chłopak zmarszczył czoło. Tego się nie spodziewał. Dumny...? 
- Twoja wczorajsza postawa była godna podziwu. Jestem przekonany, że któraś z dziewczyn ci się spodobała. Przynajmniej mam taką nadzieję. Więc? Która to była? - Wbił w niego swoje granatowe spojrzenie. Alec był szczęśliwy, że oczy odziedziczył po matce. Ciężko byłoby mu w tej sytuacji spoglądać w lustro. 
- Cóż... Każda z nich w jakiś sposób olśniła mnie swoim urokiem - powiedział wymijająco, lecz w jego umyśle na nowo otwierał się obraz rozczochranego Magnusa, mówiącego: "Kocham cię". To wspomnienie działało na niego jak antybiotyk. 
   Robert przyklasnął. 
- W takim razie to bardzo dobra wiadomość. - Wydawał się bardzo uradowany. - Skoro ty nie umiesz wybrać, zrobię to za ciebie. Za kilka dni dowiesz się, jaką decyzję podjąłem. 
- Nie, nie, nie, nie... - To jedno słowo wypełniało umysł Aleca. - Nie... - Trzy zwykłe litery tworzyły coś na rodzaj modlitwy. Były jak błaganie o łaskę. 
- Ojcze... Nie możesz. - Głos mu się łamał. Nie potrafił nad sobą zapanować. Sama myśl o ślubie wydawała się abstrakcją i czymś nierealnym. Kiedy dowiedział się, że ma poślubić kobietę wybraną przez ojca... To już było czyste szaleństwo. Gdyby miał wybierać między większym, a mniejszym złem, zdecydowałby się na pierwszą opcję. Liczył, że matka ma dobry plan. 
- Mam prawo veta - rzekł swym gardłowym głosem Robert. - Ty natomiast jesteś nic nie wiedzącym o życiu młokosem. 
   W głowie Aleca krzyczało. Chaos zdominował doszczętnie jego umysł.
- Ojcze, błagam... 
- Nie! - Ręka mężczyzny z impetem wylądowała na drewnianym biurku. - Zadecydowałem. A teraz wyjdź. Za chwilę mam ważne spotkanie. - Poprawił kraciany krawat. 
Alec wlepił w niego niebieskie spojrzenie. Trwało to może kilka sekund, ale wypełnione było najczystszą nienawiścią. Chwilę później wyszedł, trzaskając drzwiami. Zdanie: To nie może być mój ojciec stało się jego codzienną litanią.
♥♥♥
 
   Jace zbudził się po raz kolejny późnym popołudniem. Słońce wznosiło się niewiele ponad linię horyzontu, brutalnie wpijając swe promienie w jego umęczone oczy. W głowie czuł dudnienie i pulsowanie. Usiadłszy, oparł łokcie na kolanach i schował twarz w dłoniach. Dziękował Razjelowi za to, że towarzysz nocy go opuścił.
  Chociaż rankiem zachował się, jakby nic nie miało miejsca, teraz przypomniał sobie dokładnie wczorajszy wieczór. Gdy Simon przyszedł, był mu wdzięczny. Izzy próbowała go stamtąd odciągnąć, on z kolei o nic nie pytał, nie próbował zganić, ani pocieszyć.
Był ostatnią istotą, po której Jace się tego spodziewał. Jego młodsza siostra żyła nadzieją na rozsądek ze strony Roberta, on z kolei wyrzucał sobie własną bezsilność. Ani Clary, ani Isabelle nie mogły tego pojąć. Simon nie próbował.
   Odgarnął włosy opadające na czoło. Mimo, wszystko, nie mógł zrozumieć tego, co stało się wczorajszego wieczoru. Pili z Simonem na umór, kieliszek za kieliszkiem, rozmawiając o wszystkim, co przyszło im na myśl. Gdy skończył żalić mu się, czego na trzeźwo nigdy by nie zrobił, Simon zaczął mówić o sobie. Opowiadał o Isabelle, o ich związku, o ty, że czuł, jakby nie zasłużył na nią. Był zbyt niedoskonały w stosunku do perfekcji Izzy. Dlatego nie mógł jej wierzyć, nie chciał.
   Kolejną rzeczą, którą pamiętał, była rozmowa w drodze do domu Simona, gdy zawodząc pijacko, szli nocnymi ulicami Alicante. Zdecydował się tam podążyć, gdy stwierdził, że Clary nie będzie chciała go widzieć, zwłaszcza w tak fatalnym stanie, w jakim znajdzie się rankiem. Potem nastąpiła pustka.
   Czerń nabrała na powrót koloru i wyrazu, dopiero gdy poczuł na ustach nieznany mu dotąd smak. Z zamkniętymi oczami smakował obcą słodycz. Jego dłonie w mroku badały twarz nieznajomego. Rysy były ostrzejsze niż Clary. Wyraźnie kości policzkowe odznaczały się pod gładką skórą.
Oddychał płytko. Serce biło w piersi głośno jak dzwon i zdecydowanie zbyt szybko. Czuł ciepło obcego ciała, przenikające przez cienkie warstwy ubrań. Gdy przesunął, dłoń załaskotały ją krótkie, miękkie kosmyki.
   Ostatnią rzeczą, którą był w stanie sobie przypomnieć, było spojrzenie brązowych oczu. Spojrzenie wygłodniałego wilka rzucającego się na swoją ofiarę, pełne pożądania.
Potem obudził się obok Simona. Ujrzawszy go, poczuł przeszywający strach, niedowierzanie i odrazę. Nocny Łowca jednak wydawał się nic nie pamiętać, toteż zagrał tak, jakby nic się nie wydarzyło.
   Stwierdziwszy, że nie może spędzić całego dnia, rozmyślając o tym, postanowił dać sobie ostatni kwadrans na wyrzuty sumienia i wziąć zimny prysznic. Na jego szczęście łazienka połączona była z sypialnią, dlatego mógł ominąć wątpliwą przyjemność spotykania kogokolwiek i po raz ostatni przemyśleć wydarzenia ostatniej nocy.
   Oczami wyobraźni widział twarze wszystkich, których skrzywdził. Clary, swoją ukochaną Clary, swoją przyszłą żonę, miłość swojego życia, zdradził jak ostatni śmieć. Aleca, brata i parabatai, zostawił bezradnego i zdanego na siebie. Isabelle... powinien jej posłuchać, gdy próbowała go powstrzymać. Był Jacem Herondale. To on powinien zrobić wszystko, żeby pomóc Alecowi, wspierać swoją rodzinę, wyprowadzić ich z kryzysu. Zamiast tego zachował się jak skrzywdzony gówniarz, szukający uwagi. Nie był pewien, czy zazdrości Simonowi, czy mu współczuje.
W ogóle nie wiedział, co powinien czuć względem chłopaka. Z jednej strony miał ochotę nigdy go już nie spotkać, zapomnieć o konsekwencjach tego, co się stało, powrócić do Clary i błagać ją o wybaczenie. Z drugiej zaś wiedział, że nie jest to możliwe. A nawet gdyby było, nie potrafiłby pozbyć się z pamięci tamtych wydarzeń, nie chciałby... 
 
♥♥♥
 
   W swoim życiu Agatha Paislay kochała tylko dwie rzeczy. Matematykę i władzę absolutną. Analizowanie i logiczna interpretacja zjawisk kontrolowanych przez ścisłe reguły stanowiły idealna odmianę dla nieprzewidywalnego świata Nephilim. Dodatkowo poskromienie królowej nauk dawało jej poczucie wyższości, a nic nie sprawiało jej takiej przyjemności, jak czucie się wyżej postawiona od innych, bycie kimś ważnym, wyjątkowym. Dlatego zdecydowała się wyjść za mąż za Iona Paislay'a, niesamowicie bogatego idiotę, przynajmniej w jej opinii. Wysoko postawiony członek Clave był kukiełką w jej rękach, nawet służba z początku wykazywała więcej asertywności, ale w krótkim czasie podporządkowała się nowej pani.
   Gdziekolwiek się zjawiała, musiała być najważniejsza i najlepsza. Otoczona przez posłuszny tłum, nie ważne, czy miał ją kochać czy nienawidzić. Szybko znudziła się jej zabawa Ionem, za to nigdy nie znudziły jej jego pieniądze, więc trwała w tym pokazowym związku przez ponad dwadzieścia lat. Kiedy jednak usłyszała o Kręgu Valentine'a Morgensterna, opracowała perfekcyjny plan pozbycia się balastu i dołączenia do sprawy. Podziemni brzydzili Agathę. Ona- potomkini Anioła Razjela miała pozwolić żyć koło siebie tym demonicznym bękartom? Zanim jednak udało się jej zrealizować swoje pragnienia Krąg, padł pod jarzmem Clave, który zbratał się z tymi brudnymi istotami. Jej pogarda dla Nocnych Łowców urosła w tą jedną noc do czystej nienawiści. Całe siedemnaście lat od tamtej pory spędziła, kierując ruchami męża w Radzie, aż do chwili, w której Instytut w Chicago (czy gdziekolwiek mieszkali) nawiedził nowy Inkwizytor - Robert Lightwood.
   Cały wieczór pochwalał decyzje Agathy wprowadzone przez Iona, opowiadał o poufnych informacjach, komplementował panią domu. Biła od niego władczość i stanowczość, której nigdy wcześniej nie spotkała. Przypominał jej nią samą pod tym względem.
Bardzo szybko zaprzyjaźnili się. Inkwizytor przyjeżdżał w odwiedziny, kiedy tylko mógł. Często pisywali listy. Kilkukrotnie Agatha specjalnie wywołała jakąś aferę, żeby sprowadzić Roberta do Chicago. Któregoś razu, gdy Ion był nieobecny, wyznał jej szokującą prawdę o sobie i swoich zamiarach.
   Wtedy zrozumiała, że od siedemnastu lat jest zakochana w tym mężczyźnie. Pokochała Valentine'a Morgensterna, jego legendę. Chłonęła wszystkie wiadomości o nim za jego życia i po powrocie zza grobu. Pragnęła poznać kogoś tak potężnego, kogoś, kto zasłużył na władzę absolutną i niemalże ją osiągnął. Załamała się po obu wieściach o jego śmierci. Cierpiała dwukrotnie po stracie ukochanego, którego nigdy nie znała. A tamtego wieczoru on przyszedł do niej zza grobu. Nie mogła być bardziej szczęśliwa.
   Valentine Morgenstern powrócił w ciele Roberta Lightwooda, aby wreszcie wypełnić swoją misję. Wraz z nim pomogła odrodzić Krąg, rekrutować nowych członków. Kiedy wreszcie przedstawił dokładnie swój plan, oszalała z miłości do niego. Dostała nareszcie okazję pozbycia się niechcianego balastu, uwierającego zwłaszcza od kilku namiętnych, najpiękniejszych w jej życiu miesięcy, w których to zasypiała w ramionach przyszłego Władcy Świata.
Nazywał ją wtedy swoją królową. Gdy przyszła do niego tamtej nocy, cała we krwi swojego męża, pachnąca słodkim powietrzem Indii, ściągnął z jej palca pierścień z (jakimś symbolem Paislay) i założył nowy, Spadającą Gwiazdę. Wtedy też opowiadał o rytuale, który przeszedł. Jego dusza była w stanie opętać Roberta i przejąć całkowicie jego ciało.
   Był jak kukułka, która wyrzuciwszy z gniazda pisklę, zajmuje jego miejsce. Lightwood nie miał szans. Jego ciało umrze w chwili, w której opuści je Valentine.
   Na razie jednak z dwóch powodów musiał udawać Inkwizytora. Tylko tak mógł manipulować całym Clave, w tym także dziećmi Lightwoodów i pasierbicą Andory Alvarez, oraz potrzebował ciała Nephilim. Jeśli w obecnym stanie spróbowałby je opuścić i przywołać własne, jego dusza zostałaby na zawsze zniszczona. W ciągu kilku tygodni ma jednak osiągnąć pełnie mocy, a wtedy stanie się niepokonany.
♥♥♥
   Nowojorski Instytut był niemalże całkowicie opustoszały. Blade światło księżyca przedzierało się przez ciemne kotary, osłaniające gotyckie okna. Kamienna podłoga niosła za sobą echem każdy pojedynczy dźwięk, nawet najcichszy krok, a kamienne ściany biły niezwykłym zimnem i powagą. 
Magnus Bane szwendał się w tej przygnębiającej półciemności, jakby po omacku. Wyobrażał sobie Instytut sprzed dziesięciu laty. Oczyma fantazji widział młodego Alexandra, biegającego po korytarzach, chowającego się za zasłonami albo wymachującego patykiem imitującym miecz. On nie pamiętał swojego dzieciństwa. Zbyt dużo czasu minęło, aby cokolwiek zostało w jego umyśle. Przypominał sobie tylko mało znaczące szczegóły - ciemne włosy matki, zielone drzewa i niektóre z fragmentów rodzinnego miasta... Wszystko to było chaotycznie wymieszane. Jego przeszłość przypominała układankę, w której brakuje kilku puzzli, księgę z wyrwanymi kartami... Im starszym był, tym życie dla niego znaczyło coraz mniej. Nieśmiertelność miała swoje wady. Czasami tworzyła bezsens, tęsknotę, a niekiedy wyrywała się w stronę gniewu i nienawiści. On odczuwał to pierwsze. Na myśl, że Alexander kiedyś umrze, a on zostanie sam... całkiem sam, serce mężczyzny skręcało się z żalu. Miał wiele kochanków, jednak ten Nephilim był wyjątkowy. Do nikogo nie pałał takim uczuciem jak do niego. Alec uwiódł go swoją prostotą i niewinnością. Z czasem zmienił się, lecz dalej pozostawał tym skromnym chłopakiem sprzed kilku lat, którego poznał na jednym ze swoich przyjęć. Ostatnia noc przypomniała Magnusowi stare czasy, kiedy Robert jeszcze nie był okrutnym despotą, a oni mogli cieszyć się własnym szczęściem. Przypomniała mu także, że Alexander niedługo zostanie zaręczony, którejś z idryskich dziewcząt. Kiedyś wydawało się to surrealistyczne, wręcz abstrakcyjne jak obrazy Edwarda Muncha, lecz teraz nabrało odzwierciedlenia w rzeczywistości. Jeśli czegoś nie wymyślą, ich przyszłość przypadnie na zawsze - skruszy się jak farba olejna na płótnie.
- Czarowniku! - Usłyszał zza placów głęboki głos, udekorowany wchodnio-europejskim akcentem. 
Odwrócił się. 
   Vlad. Spodziewał się, że to on. Któżby inny mógłby znajdować się w Instytucie? Była jeszcze Maryse, ale w ciągu dnia pojawiła się tylko na chwilę, mówiąc, aby czuli się jak u siebie w domu. Ta kobieta naprawdę traktowała go jak przyszłego zięcia.
- Przyszedłem się pożegnać - powiedział. 
   Jego sylwetka już odzyskała dawną postać, a ciało sprawność. Wyglądał pożywnie i młodo, co stanowiło kontrast do obrazu zmizerowanego wampira, zakutego w kajdany i siedzącego na betonowej podłodze indyjskiego Instytutu.
- Czas na mnie - kontynuował. - I tak już nadużyłem waszej gościnności. 
- Dokąd pójdziesz? - zapytał Magnus. Ocalił mu życie i musiał zadbać, aby sytuacja nie powtórzyła się ponownie.
   Vlad uśmiechnął się blado. 
- W Chicago mieszka pewien wampir. Nazywa się Enzo Leblanc. Jest... - Tutaj przerwał, powodując niezręczną ciszę. - Jest przyjacielem bliskim memu sercu. Chociaż poróżniliśmy się kilka lat temu, sądzę, że czas porzucić dawne waśnie. 
   Magnus spojrzał na niego z rozbawieniem. Nie rozumiał, jak to jest nie potrafić mówić o uczuciach. On zawsze był szczery... Z innymi jak i samym sobą.
- Chciałbym ci podziękować, Magnusie. - Jego głos zawsze był spokojny niczym ocean letnią porą. - Za wszystko. Gdyby nie ty, grałbym już w szachy z samym szatanem w najniższym z kręgów piekieł. Żegnaj - powiedział i wskoczył przez okno. 
Z ust czarownika uszły tylko trzy słowa: Uważaj na siebie.

10 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Lelo w Grecji, więc odpowiem ja :) Ósemka cóż... Moja część gotowa, a parafrazując jej słowa: jest w depresji bo nikt tego nie czyta i w sumie teraz wszystko od niej zależy więc ja muszę się dostosować

      Usuń
  2. Rozdział bardzo interesujący - wiele się tutaj dzieje, nazbyt wiele... Dowiadujemy się nieco o sytuacji Nity, choć trochę pogubiłam się w tych fragmentach, bo jeśli to miały być retrospekcje, powinny być jakoś wyróżniające się od normalnej treści... Takie moje zdanie ;)

    Fragmenty Malaca jak zwykle smutnie i chwytające za serce... muszę powiedzieć, że pierwszy fragment z perspektywy Magnusa najbardziej mi się podobał z całego rozdziału - ładnie opisane uczucia czarownika do Aleca. Zauważyłam, że chyba z jego perspektywy pisze się Wam bardzo dobrze ;)

    A co do Jace'a i Simona. Naprawdę? Oni razem? Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić... to zbyt wiele, jak na mnie ;p Ale jakoś to przeboleje^^

    I ta Agatha - cóż, widać Maryse zaufała nieodpowiedniej osobie. Cały czas była w zmowie z Valentinem i wiedziała o jego powrocie. Robi się naprawdę nieciekawie.

    I tak... nie wiem, czy mam przewidzenia czy nie, ale chyba perspektywa Jace'a i Agathy napisana została dwa razy... jakoś na początku, a potem na końcu - co mnie nieco zbiło z pantałyku odnośnie sytuacji Jace'a i Simona. Przejrzyjcie rozdział raz jeszcze ;)

    Błędy:
    „…w której Instytut w Chicago (czy gdziekolwiek mieszkali) nawiedził nowy Inkwizytor - Robert Lightwood.” - usuńcie nawias
    „…W ciągu kilku tygodni ma jednak osiągnąć pełnie mocy…” - W ciągu kilku tygodni miała... (czas przeszły)
    "większym, a mniejszym złem" - bez przecinka
    "Próbował je odganiać" - odgonić

    I niech Lelo nie myśli, by zawieszać! Czekam na ósemkę, mam nadzieję, że się pojawi ;)

    Pozdrawiam serdecznie :*:*

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję, za komentarz ^^ Nie mam pojęcia o co chodzi z tym błędem, próbowałam to poprawić, ale internet hotelowy szwankuje. Spróbuję jeszcze dzisiaj. Jako, że Magnus w obecnym rozdziale należy do mnie dziękuję niezmiernie. Faktycznie, jego perspektywa jest jedną z moich ulubionych, może ze względu na podobieństwo charakterów :P Agatha jest postacią w całości oparta na naszej matematyczce. Z wyglądu i charakteru. Jimon... XD Geneza tego pomysłu wyglądała tak "Hahaha, Boże jak mogłaś napisać coś takiego.(czytałyśmy z Coco 1 wersje Pantofelka) Dobra, potrzebujemy jakiś wątków bo na razie mamy tylko Maleca, Dite i wszystko co związane z Valentinem i jego planem. To co robimy? *śmiech* Ejjj.. *przez łzy ze śmiechu* a może Jace i Simon? W końcu Clary jest tępa. Musimy mu znaleźć kogoś lepszego" Na co Coco odparła "Okej". Cóż... nie będzie to na pewno na stałe, na razie mamy przerwę ze względu na moje zwątpienie. Nie wiem ile jeszcze potrwa, ale na pewno w przyszłą sobotę nie ukaże się rozdział 8 (za to w środę udostępnimy rozdział 7,5). Jeszcze raz dziękuję za komentarz i pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W zasadzie to również nie lubię Clary, uważam tę dziewczynę za bardzo lekkomyślną osobę. Już drugi raz zdarzyło mi się, że nie lubię głównej bohaterki - wcześniej miałam tak z Bellą ze Zmierzchu.

      Jednakże parring Simona i Isabelle bardzo mi się podobał - uważam tę parę za wyjątkową, dlatego nie jestem za, co do Jimona ;)
      Ale może mnie przekonacie do tego parringu? Kto wie ;)

      Usuń
    2. Paradoksalnie Sizzy to jeden z moich ulubionych pairingów xD

      Usuń
    3. Paradoksalnie moim też. Pisząc tą scenę zaprzeczałam wszystkiemu co kocham w tej parze, to jak słodko się dopełniają jako przeciwieństwa. Ale za to wyszło zabawnie :D

      Usuń
  4. Hejeczka,
    rozdział bardzo interesujący, dużo się tutaj dzieje, poznaliśmy nieco sytuację Nity, ładnie opisane uczucia czarownika do Aleca, Jace'a i Simon, razem? bosko... Agatha, Maryse zaufała nieodpowiedniej osobie, cały czas była w zmowie z Valentinem i wiedziała o jego powrocie... i potwierdziło się że Robert jest kontrolowany...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń


Skomentuj - to nic nie kosztuje, a może nas bardzo zmotywować do działania.

Lydia Land of Grafic, arts by taratjah